niedziela, 8 lutego 2015

Rozdział 2. "Pokaż oczy, powiem ci..."

W chwili, gdy zaparkowali przed budynkiem, jakich wiele w mieście, mężczyzna wypadł z samochodu, nie spojrzawszy na małą pasażerkę.
Poczuła się nieco winna, ale skąd mogła wiedzieć, że maleńkie i niewinne w sumie życzenie, a raczej spełnienie go, tak przestraszy pana?
Nie dostrzegła swojej zmiany, zatem sądziła, iż jakimś niewytłumaczalnym sposobem mężczyzna połączył dwa różne fakty. Wyjrzała przez okno. Nie powiedziano jej, czy ma tu siedzieć, czy może powinna wejść do środka.
Było jej niewyobrażalnie gorąco, bowiem gdy zgasł silnik, wyłączyła się klimatyzacja. Powietrze było lepkie i ciężkie, co znacznie utrudniało jej oddychanie. Czuła się coraz gorzej, ale gdyby wyszła, mogłaby zemdleć.
Chociaż wtedy z całą pewnością ktoś by się nią zajął.
Po długiej walce ze swoimi myślami odpięła pasy, otworzyła drzwi i sama opuściła wnętrze pojazdu.
Hałas. Wszechobecny, stapiający się z nagrzanym powietrzem. A dookoła budynku - dzieci. Mnóstwo dzieciaków, od czteroletnich malców do nastolatków wyższych od niej zapewne o wiele dziesiątek centymetrów. Każde zachowywało się stosownie do wieku - najmłodsi dokazywali, im starsze, tym spokojniejsze. Zbite w grupki. O włosach długich, krótkich, w wielu odcieniach. Ganiały się, bawiły skakankami, w klasy, czytały lub rysowały po bruku kredą, brudząc się niewyobrażalnie. Mnóstwo nieznanych twarzy, do których teraz miała dołączyć, bo została sama.
Jak wszyscy tutaj.
Nikt nie zwracał na nią uwagi.
Ruszyła niepewnie, rozglądając się.
Dom dla samotnych dzieci.
Dla dzieci bez rodzin, domów oraz perspektyw.
Przypadkiem otarła się o niewiele starszą od niej dziewczynkę, ta odsunęła się gwałtownie, posyłając rozzłoszczone spojrzenie. Nie powiedziała jednak nic.
W końcu stanęła przed samym wejściem.
Gmach z bliska robił wrażenie. Nie umiała stwierdzić, jakiego materiału użyto podczas budowy, ale podejrzewała, że jest tani. W końcu nie opłaca się budować czegoś bardzo drogiego, skoro w jednej chwili może wystąpić silne trzęsienie ziemi, które wszystko zmiecie.
Budowniczy stawiali na materiały, z których można zbudować coś na szybko, co będzie dobrze chronić przed słońcem, wiatrem i deszczem.
Pchnęła z trudem olbrzymie, drewniane wejściowe drzwi, przez które o mało nie została przez nie zmieciona; w ostatnim momencie uskoczyła w bok. Uff, szczęście.
Rozejrzała się dookoła. Główne wejście przypominało jej... ul. To przez żółtą barwę ścian. Czy kolor ten został wybrany, ponieważ jest najweselszy z całej palety? Bo kojarzy się ze słońcem? Bo żółty jest barwą nadziei? Nie, chwila, to o zielonym tak się mówi. Nie wierzyła w to, ale czy kogoś obchodzi zdanie sześciolatki?
Naprzeciw znajdowało się spore biurko, na blacie którego ustawiono błyszczącą tabliczkę; wygrawerowane znaki były jej kompletnie obce, nie potrafiła ich zrozumieć. Wzruszyła ramionami, kręcąc głową. Gdzieś chyba jest jakaś informacja, w jakim kierunku należy szukać przewodniczącego. Albo dyrektora.
Nic.
W końcu zdecydowała się na najstarszą metodę świata.
- Halo? Przywiózł mnie tu pan w garniturze... - zawołała, zwijając dłonie w trąbkę, by jej głos lepiej się niósł; wzbudziła jedynie echo. Nie doczekawszy się odpowiedzi, ruszyła dalej, rozglądając się za jakimś dorosłym.
Wytężała słuch, bo otoczenie nieznośnej ciszy wprawiało jej ciało w niespokojne drżenie. Zaraz chyba zawoła głośniej, by przebić się przez tę niewidzialną barierę...
Czy wszyscy zniknęli? Czy nikt nie chciał po prostu pozostawać w budynku, skoro na zewnątrz było przyjemniej?
Stuk, stuk, to tylko jej własne kroki. Stuk, stuk, za moment wyjdzie na zewnątrz i niegrzecznie zaczepi jakiegoś dorosłego, by ten wytłumaczył jej, co się z nią stanie...
- ...czej... niegroźna... lko dziec...
Zatrzymała się. Gdyby potrafiła, zapewne zastrzygłaby uszami. Głos sączący się z jednego z pokoi brzmiał... dojrzale. Może to jakiś starszy podopieczny, może sam wychowawca?
Zakradła się cichutko, jak wtedy w szpitalu, gdy lekarz na chwilę ją wyprosił, by wpuścić Pana w Garniturze. Właśnie, nie słyszała, by jeszcze w szpitalu mężczyzna jakkolwiek się przedstawił.
Drzwi zostawiono lekko uchylone. Zapewne po to, by zrobić przeciąg, zastygłe na korytarzach powietrze było faktycznie trudne do zniesienia. Zresztą dookoła panowała pustka, wszystkich wychowanków wygoniono na dwór. Albo poszli tam sami.
Przysunęła się blisko szpary, kucnęła. Mogła rozkoszować się przepływem atmosfery, jak i bez problemu podsłuchiwać. Może i jest to niegrzeczne, ale tak bardzo chciała wiedzieć, co ją czeka.
- To nie jest "tylko" dziecko. Posłuchaj, wiozłem ją miastem. Miałem chyba jakiegoś pecha, bo co chwila wyskakiwało mi czerwone światło.
Kroki. Szybkie, zdecydowane. Chodzący jest czymś podekscytowany lub zmartwiony. Po wcześniejszej wypowiedzi obstawiła drugą opcję.
- Potem ilekroć dojeżdżałem do kolejnego sygnalizatora, ten "magicznie" stawał się niebieski. Rozumiesz?
- Może mała przyniosła ci szczęście? - kobiecy głos roześmiał się.
- Gdyby tak było, światła dla pieszych zabraniałyby im przechodzenia. Za trzecim razem o mało nie potrąciłem człowieka...
Śmiech umilkł. Zaskrzypiało obrotowe krzesło.
- Chcesz powiedzieć, że...
- Spojrzałem w lusterko. Ona... Ona jest jak tamte dzieciaki. I jeszcze to jej pytanie "Czy gniewa się Pan?"... Tak jakby o niczym nie miała pojęcia.
Chrząknięcie, kolejny skrzyp mechanizmu.
- Rozumiem - z damskiego tonu zniknęło ciepło i delikatność. Zastąpiła je sucha rzeczowość. - Cóż, dobrze, że wydało się to przed umieszczeniem jej pośród reszty, racja? Gdzie czeka?
- W samo... - ledwo odskoczyła, gdy mężczyzna zdecydował się opuścić pomieszczenie. Stanęła wyprostowana, niemalże na baczność, drżąc od hamowanego, nerwowego śmiechu, gdy mierzono ją wzrokiem. - A ty skąd się tu wzięłaś?
- To było tak, że nie powiedział mi pan, czy mam czekać w aucie, czy może mam dokądś iść, zatem żeby się nie ugotować, wybrałam drugie rozwiązanie - wyrzuciła z siebie z prędkością karabinu maszynowego, zaciskając powieki. W myślach analizowała swoją wypowiedź, czy aby przypadkiem nie odezwała się językiem nieformalnym. Nie chciała oberwać po uszach za niekulturalną mowę.
- Oh. No tak, zgasiłem silnik, zgasła wentylacja... - mężczyzna odsunął się, przepuszczając kobietę, z którą zapewne wcześniej rozmawiał. Zresztą w środku pokoju nie było nikogo innego, zatem niemożliwym byłoby, żeby to nie z nią dyskutował przed paroma minutami. - Wychowawczyni zabierze cię do pokoju. Ja w tej chwili pożegnam z tobą, panienko... um... Jak masz na imię, możesz przypomnieć...?
- To już chyba nieważne, jeśli stąd nie ucieknie, więcej nie natkniecie się na siebie - pani zaśmiała się, ale brzmiało to tak sztucznie, wymuszenie... Brr. - Ruszajmy, panienko, chyba nie możesz doczekać się poznania swoich współlokatorów?

Drzwi zamknęły się za mną cicho. Jak dobrze. Wychowawczyni nie była mi zbyt miłą towarzyszką, wciąż pamiętałam to, jak szybko zmieniła tonację głosu, gdy wspomniano o... czymś związanym ze mną. Czymś, czego jeszcze nie pojęłam.
Pustka, gdzie bym nie spojrzała. Zapewne moi "współlokatorzy" bawią się na dworze.
Nie umiałam opisać tego pokoju, może dlatego, że był bezosobowy. Ale każdy zdawał mi się być taki, kiedy spoglądałam przez pozostawione otwarte na oścież drzwi.
Dwa piętrowe łóżka. Kiedyś bardzo chciałam takie mieć, ale w naszym domu byłoby to marnotrawstwem miejsca, w końcu byłam jedynaczką.
Z drugiej strony miejsca szybko by nie zabrakło. Dom był spory, przestronny.
Co teraz się z nim stanie?
Znając realia kraju, to, że jest on jednym wielkim placem przebudowy, zapewne miną dwa, trzy lata, a po domu nie zostanie choćby ślad.
Smutne.
Cegły znikną, rzeczy pozostawione w środku znikną, podobnie jak tata.
Ułożyłam się wygodnie na łóżku. Gdy wrócą mieszkańcy pokoju, przeproszę za zajęcie miejsca, opowiem o całej sytuacji i... nawet nie wiedziałam, co będzie dalej.
Nie przejmowałam się tym, teraz czułam jedynie zmęczenie.
Gdy zamknęłam oczy, nawiedzał mnie głos wychowawczyni, "oprowadzającej" mnie po budynku. Pewne słowa szczególnie wyryły się w mojej pamięci.
- Mieszka tu sporo dzieci - spojrzała na mnie dość dziwnie. Co takiego ludzie mają do mnie, że ich spojrzenia nie są zbyt życzliwe? - Ale miałabym pewną prośbę... Czy mogłabyś ich unikać? I mówię to tylko dla twojego własnego bezpieczeństwa. Ludzie potrafią być bardzo okrutni...
- Ale czemu mieliby być wobec mnie okrutni? Nie znają mnie, przynajmniej jeszcze - zaprotestowałam, usiłując dotrzymać kroku.
- Ponieważ jesteś inna.
Zabrzmiało to... zaskakująco, przynajmniej dla mnie. Jednak nic więcej już nie powiedziałam.
Koniec korytarza. Odpychająca klitka, którą musiałam zacząć nazywać domem.
Jak mogę to zrobić, skoro nie lubię tego miejsca? Od samego początku, gdy tylko samochód zatrzymał się na podwórku...
"Nie, nie. Wybacz, to moje odczucia."
Od kiedy Głos dzielił ze mną swoje emocje? Czy "głos" może je posiadać?
"Ignorantko, nie jestem tylko falą dźwiękową. Jeszcze tego nie wiesz?"
Wiem, wiem. Nie złość się, jestem tylko nieco wyczerpana. Dlatego też gadam głupoty.
Ale jak powinnam "Ciebie" nazywać?
"Mam na imię Ru. Sama mi takie nadałaś, nie pamiętasz? Ah, wybacz. Zapomniałam, że ty nie możesz tego pamiętać..."
Nie drążyłam tematu, zamknęłam oczy. Chciałam w końcu móc zdrzemnąć się, uspokoić chaos w głowie.
Gdy jednak zaczęłam zatracać kontakt z rzeczywistością, ktoś szarpnął mnie za ramię.
- Kim jesteś, skąd się tu wzięłaś? Dlaczego leżałaś na moim miejscu?
Pisnęłam coś nieartykułowanego, co przy dobrych chęciach można wziąć nawet za przekleństwo, nim sturlałam się na podłogę. Kości nie zachwyciły się tym bliskim kontaktem z twardymi deskami.
Powieki uniosły się, dzięki czemu mogłam ująć spojrzeniem twarz "napastnika". A raczej, wnioskując po noszonej spódniczce, "napastniczce". Chociaż kto wie, może już sześciolatek był świadom, że powinien być dziewczynką.
Ale postanowiłam założyć, że rozmawiam z "nią". Pochylała się nad leżącą mną, w jej ciemnych tęczówkach błyszczała nieufność i złość, zaś krótkie zielone włosy tworzyły dookoła jej twarzy kurtynę. Wyglądała dość władczo, poczułam wobec jej osoby irracjonalny lęk. Może to przez fakt, iż wzrok dziewczyny mówił "Zatłukę cię, jak wejdziesz mi w paradę". I to z nią miałam dzielić pokój?!
Przełknęłam ślinę i uśmiechnęłam się niczym Kretynka Dekady, jednocześnie czułam, jak drżą mi policzki. Błagam, nie, jeśli wybuchnę śmiechem, ona mnie zabije. A zazwyczaj śmiałam się, kiedy moja sytuacja podpadała pod "stresującą".
- Odpowiesz mi, czy dalej będziesz szczerzyć się jak idiotka? - mruknęła, wyciągając jednocześnie ku mnie rękę. To chyba znaczyło, że chce pomóc mi wstać. Lekko speszona złapałam podsuniętą dłoń i nagle rzeczywistość wróciła do pionu.
- Oh, j-jasne, już m-mówię... nazywam się Ko...
- Nie kłaniaj się! - huknęła zielonowłosa, mrużąc wściekle oczy. Wcześniej podsunięta w geście pomocnym ręka uniosła się, jakby grożąc uderzeniem. - I nie keigo! Nie umiem znieść jednego durnia paplającego keigo, drugiego mogłabym zabić!
Zamarłam, oddychając ciężko. Dlaczego grzeczny sposób mówienia tak ją złości?
"Może spytaj ją o to?"
"Wtedy z pewnością roztrzaska moją głowę o panele."
- Czemu zabraniasz mi kłaniać się? T-tak wypada robić, tak mnie uczono... - zapytałam cicho, pilnując nieoficjalnej formy.
- Źle cię uczono - głos dziewczyny brzmiał nosowo, nisko, zdawał się wibrować między nami. - Kłanianie się to wyraz pokorności. Nieprawidłowo pojętej kultury osobistej. Wpaja się nam wzorzec uległości od małego, potem nie umiemy się tego pozbyć. Wciska się nam do głów, że nie wolno nikogo obrażać wprost... Zatem obrażamy pięknymi gestami i wyszukanymi słowy.
W trakcie tej krótkiej przemowy twarz rozmówczyni ciemniała, znaczyły ja bruzdy świadczące o bólu. Czyżby tak ją krzywdzono? "Wyszukanymi słowy"?
"Brawo, brawo. Jesteś całkiem domyślna." - nie dosłyszałam cichego poklasku Gło... Ru.
- Jak masz na imię?
Spojrzała na mnie, jakbym zapytała się o przepis na pieczeń z pluszowego psa.
- Co?
- Jak masz na imię? - posłałam jej nieśmiały uśmiech. - Skoro ma być nieformalnie, "niegrzecznie", nie pytam, jak się nazywasz. Czy na taki zestaw słów możesz odpowiedzieć?
Chyba wprawiłam ją w osłupienie. Mrugnęła kilkakrotnie, teraz wzrok zdawał się mówić "Najwyżsi bogowie, którzy być może istnieją - czemu na mojej drodze postawiliście wariatkę?". Z drugiej strony taki wzrok jest lepszy niż ten będący obietnicą zamordowania.
- Jestem... stem... - uciekła wzrokiem gdzieś w bok. - ...bomi...
- Bomi? - teraz to ja byłam nieco zdziwiona.
- TSUbomi - no ładnie, wyraz irytacji powrócił na twarz otoczoną zielonymi pasmami włosów. - Jesteś głucha?
- B-być może. S-słucham dużo i głośno muzyki...
Zaraz naprawdę zacznę się śmiać. A potem zginę.
- Nie odpowiedziałaś mi jeszcze - Tsubomi ponownie nachyliła się do mnie. - Co tu robisz?
- Ah! No, tego...! Ja tu mam mieszkać! - wyrzuciłam z siebie, zasłaniając szybko czaszkę. - Tak! Jestem nową współlokatorką! Twoją i... tego, kto tu jeszcze mieszka. Ha...!
- O - zielonowłosa usiadła na łóżku, które wcześniej okupowałam. Przekrzywiła głowę, patrząc na mnie ponownie zmienionym wzrokiem. Teraz widziałam w jej oczach... smutek? - Ale... hej, może w końcu przestają uważać nas za niebezpiecznych, skoro wpuścili tu normalne dziecko...
Słowa chyba kierowała sama do siebie, podwinęła nogi tak, że brodę mogła oprzeć o kolana. Już nie patrzyła na mnie, tylko na ścienny punkt, dobre kilka metrów po mojej lewej.
- Chyba że ty też...
- C-co ja też?
Tsubomi podrapała się po policzku i westchnęła. Chyba ją zawiodłam, wykazując się rażącą niewiedzą.
- Nieważne...
Nagle drzwi otworzyły się, a raczej nieznacznie uchyliły, a w szparze w futrynie pojawiła się głowa rówieśnika. Piwnymi oczami lustrował otoczenie, dostrzegłszy skuloną dziewczynę, jęknął cicho, czego ta szczęśliwie nie dosłyszała. Wahał się przed wejściem do środka, ale wtedy to ja interweniowałam; podeszłam raźno do drzwi, chwyciłam jego dłoń i wyciągnęłam na środek pokoju.
- Cześć, jak masz na imię? - zagaiłam wesoło. Mój entuzjazm tylko speszył go, poczerwieniał, cały czas zezując w stronę zielonowłosej. Bał się jej, nie potrzebowałam komentarzy Ru, by to stwierdzić. - Hej, proszę, ja jestem tutaj.
- Do kogo mówisz? - Tsubomi podniosła głowę, jej źrenice zwęziły się niczym u drapieżnika, kiedy zauważyła więzionego w uścisku ręki chłopca. Nie powiedziała nic więcej, tylko czekała. Potem zdawało mi się, że oczekiwała na błąd któregoś z nas.
- Jestem waszą nową współlokatorką, bardzo miło mi cię poznać... - w końcu spojrzał na mnie, przełknął ślinę. Po mierzeniu się wzrokiem przez następne parę sekund nareszcie udało mu się wykrztusić cicho:
- N-nazywam się S-seto, m-mnie też jest b-bardzo miło...
Oboje skłoniliśmy się jednocześnie, co poskutkowało zderzeniem się głowami. Gwałtownie odskoczyliśmy od siebie, chłopiec potknął się i upadł. Krzyknęłam, przyciskając obie dłonie do czoła, ból zaczął szumieć mi nad uchem. Wtedy obok mnie wybuchła niewielka bomba.
- Nie słuchałaś mnie, jak mówiłam o ukłonach? Nie słuchałaś! A ty... Ile razy powtarzałam ci, żebyś nie używał keigo! Ty kretynie! Czemu ignorujecie moje słowa?! - Tsubomi doskoczyła do przewróconego dziecka; chwyciła go za koszulkę, unosząc pięść, gotowa do wyprowadzenia ciosu, a mój pisk na nic się nie zdał, nie złagodniała. Też rzuciłam się szczupakiem, dzięki czemu oddzieliłam rozsierdzoną dziewczynkę od jej "ofiary". Obrzuciła mnie spojrzeniem pełnym pogardy, złości, przez ułamek sekundy namyślała się nad obiciem mojej osoby w miejsce chłopca. W kącikach oczu błyszczały łzy, a potem... zniknęła!
Zamrugałam gwałtownie, rozglądając się. To niemożliwe, kompletnie niemożliwe, powtarzałam w myślach. Chwilę temu wyraźnie widziałam postać dziecka o krótkich, zielonych włosach, która teraz rozpłynęła się w powietrzu. Nogi zadrżały, a ja znalazłam się w pozycji klęczącej na podłodze. Obok mnie szlochał Seto.
- Ona... Gdzie jest Tsubomi? - rzuciłam rozpaczliwym głosem. - P-przecież była tutaj...!
- O-ona znika, gdy jest zła lub s-smutna... Ta-tak ma... - piwnooki chłopiec roztarł łzy po policzkach, które przybrały odcień piwonii; kolor był identyczny z barwą kwiatów rosnących w ogrodzie, sąsiadującym z moim starym domem. - T-to fa-faktycznie nieco straszne...
Zła lub smutna? To ja byłam przyczyną zakwitu negatywnych emocji u dziewczynki, co do tego nie miałam najmniejszych wątpliwości. A obok płakał mój drugi nowy współlokator. Byłam przyczyną jego łez.
Powietrze zgęstniało, miałam trudności z oddychaniem. Znowu coś zepsułam.
Strasznie chciałam, by coś mnie przygniotło. W pokoju przebywałam mniej niż godzinę, a już sprawiłam, że jedno z mieszkających tu dzieci zmieniło się w ducha, a drugie ledwo uniknęło uszkodzeń ciała zadanych pięściami.
Mogłam sobie tylko pogratulować.
Nie miałam nawet sił, by rozpłakać się i dołączyć w żałosnym recitalu do Seto, dlatego gapiłam się pusto w stojące blisko piętrowe łóżko. Powinno wystarczyć.
"Hej! Chyba nie chcesz się zabić?" - Ru zdawała się panikować.
Zignorowałam ją, zamykając powieki. Chciałam tego, chciałam bardzo. Wtedy Tsubomi wróci, a Seto nie będzie musiał szlochać.
Coś zaskrzypiało, dwupoziomowy mebel zachwiał się. Potem runął mi na głowę.

czwartek, 5 lutego 2015

Rozdział 1. "Nie dowierzaj swoim oczom"


Najpierw bok autokaru ożył. Ciemna powierzchnia zafalowała, zadrżała, co można było wziąć za efekt wywołany temperaturą letniego powietrza. W jednej z książek od taty bohaterka w pewnym fragmencie widziała to, co ona teraz; do nazwania tego użyto dziwnego kanji, tata wyjaśnił potem, że znaczy ono miraż, a miraż to złudzenie optyczne.
Na metalowej powierzchni zaczęły wyżynać się romboidalne kształty, układające się w rzędach i połyskujące w ostrym świetle słońca. Potem cień, przypominający niewielką fałdkę materiału rozchylił się, odsłaniając czerwone jak świeża krew oko z pionową źrenicą. Jednocześnie usłyszała coś podobnego do syku.
Nie, nie podobnego. To był syk. Wydawał go poruszający się na blasze autokaru kontur, który na jej oczach przemieniał się stopniowo w prawdziwego czarnego węża.
Przycisnęła dłonie do szyby. Ten dziwny pokaz urzekł ją, oglądanie tego było zdecydowanie ciekawsze niż dalsze przyglądanie się krajobrazowi, temu, na który patrzyła już tyle razy wcześniej…
Gdzieś w oddali słyszała przytłumiony płacz cykad. Taki sam jak ten, któremu wtórowała swoim śpiewem.
Nie zdążyła jeszcze nabrać przesądności, odpowiedniej wielu dorosłym, zatem melodia owadów nie kojarzyła jej się źle.
Tymczasem gad oderwał się od ciemnego pojazdu, nabrał realności i trójwymiarowości. Jego długość znacznie przekraczała długość autokaru, nie potrafiła uwierzyć w to, jak stworzenie zmieściło się wcześniej na niewielkiej powierzchni.
Otworzyła zdumiona usta, w chwilę zapominając o łagodnych napomnieniach taty, ostrzegającego ją przed wszechobecnymi owadami, które to potrafiły niepostrzeżenie wlecieć do środka. Teraz spektakl wprost przykuł jej wzrok i nie umiała go oderwać. Coraz to ciekawiej!
Olbrzymia bestia uniosła łeb i spojrzała na nią oraz na tatę.
Dziwne, że tatuś nic nie mówił na temat gada, wijącego się na drodze ich samochodu.
Nie, nie widział go? Ale… słyszała, że krzyczał.
Wołał do niej… że zaraz…
Zaraz…
Jego mowa była niewyraźna. Spowolniona do granic możliwości, rozciągająca się niczym guma. Podobnie świat za oknem. Do tej pory wszystko zamazywało się w trakcie jazdy, teraz mogła wskazać każdy szczegół, o jaki zostałaby spytana.
Oczywiście nikt nie zawracał sobie głowy wypytywaniem sześciolatki o cokolwiek z widnokręgu.
Zaraz… Zaraz…?
Serce stukało w dziwnym rytmie. To szybko, w takt żywych piosenek, które nagle sobie przypominała, to znów powoli, jak u hibernującego zwierzątka.
Z jej uszu w końcu wypadła ta nieprzyjemna wata, zrozumiała krzyk taty.
Zaraz wbiją się w ten autokar!
Wąż łypnął na parę ludzi, uwięzionych w metalowym pudle i otworzył szeroko paszczę, co wyglądało, jakby ziewał.
Albo śmiał się z nich.
Nagle ruszył w stronę pędzącego auta, wciąż z otwartą paszczą. Dziewczynka poczuła dławiący gardło strach. Przedstawienie skończyło się, gad chciał skrzywdzić ją i tatę.. Nic nie mogła na to poradzić. Krzyczała, krzyczała w panice, zaczęła szarpać się w swoim miejscu.
Odejdź stąd, to chciała wywrzeszczeć w stronę czarnej serpentyny.
Zgubiła wszystkie słowa.
Zostaną pożarci przez nieistniejące zwierzę.

Powieki, chociaż ciężkie jak ołowiowe płytki, w końcu uniosły się, a oddech wrócił do "normy". Uczucie, które wcześniej gniotło ją, przypominało tonięcie, jednak i ono odeszło, zostawiając ją...
... w miejscu, które na pewno nie było trzewiami olbrzymiego węża. A raczej mogła to tylko zakładać. Z drugiej strony, gdyby gad ją połknął, to w tym momencie przyglądałaby się czerwonemu mięsu, nie ciemności.
A może w ciemności nie widziała po prostu wszechobecnych mięśni?
Wysunęła nieśmiało drżącą rękę, która dotknęła czegoś nieco chropowatego. Suchego.
Znajoma szorstkość ścian ich domu, wybadana tyle razy podczas wielogodzinnego snucia się.
Stała? Siedziała? Zgubiła orientację w przestrzeni, nie była niczego pewna w niemijającym oślepieniu.
Było tak potwornie cicho, nie słyszała nawet bicia serca czy ociężałego oddechu. Czy gdyby zawołała, to jej głos przebiłby się przez opary milczenia? Nie miała sił, by to sprawdzić. Pozwoliła kolejnym minutom minąć tuż obok, nie ruszając się naprzód o choćby centymetr. Wszystko dookoła przytłaczało ją.
Ilekroć próbowała pochwycić jakąkolwiek myśl, ta wymykała się, nie dając nawet czasu, by przyjrzeć się jej.
Chciała móc przejrzeć. Chciała iść naprzód. Chciała wiedzieć, gdzie tak naprawdę jest.
Chciała coś usłyszeć. Bała się ciszy, którą poznała już jako maluch. Nigdy nie wiadomo, czego jest ona zapowiedzią. Odkąd nauczyła się posługiwać sprzętem elektronicznym, dzień w dzień ukrywała się przed niechcianą towarzyszką, włączając telewizor, muzykę czy też audiobooki. Nie pozwalała dobijać się ciszy.
A mimo tego zawsze uważała, że ta nie odchodziła. Czekała cierpliwie w kącie, aż bateria w telefonie wyładuje się, aż dziewczynce znudzi się odsłuchiwanie tych samych piosenek lub oczy zaczną jej łzawić od zbyt długiego patrzenia na ekran. Gdy tylko ostatnia zabawka gasła, cisza podchodziła do niej i łapała ją za nadgarstki, uśmiechając się promiennie.
A za ciszą niemal zawsze stała druga bezcielesna postać, która nazywała się tak samo jak dziewczynka.
Obydwóch istnień serdecznie wręcz nienawidziła, darzyła je pogardą i  odpychała, często nie szczędząc gniewnych słów.
Dwie przybocznice, których nie chciała.
Kiedyś jeszcze próbowała ukrywać się przed nimi między dziećmi, bawiącymi się w parku. Tak, do niedawna sama spędzała tam wiele czasu, usiłując nawiązać znajomość.
Raz za razem to ją odpychano, wytykano palcami i wyśmiewano. Dziwaczka, gadająca od rzeczy.
Rówieśnicy nie akceptowali dorosłego sposobu mówienia, wybujałej wyobraźni i snutych historii, które nie miały prawa spełnić się, a czego ona tak bardzo chciała.
W końcu przestała robić cokolwiek. Gdy tylko drzwi zamykały się za spieszącym się do pracy tatą, zamykała oczy i biegła w stronę ukrytego przejścia dziwnych wizji.
A kiedy klucz przekręcał się w zamku późnym wieczorem, wracała, coraz to niechętniej, do rzeczywistości.
Chciała, aby wyobrażone przez nią historie mogły dziać się naprawdę. Wtedy nie pogrążałaby się w czymś, co inne dzieci nazywały po cichu "szaleństwem".
"Jesteś pewna, że spełnianie zachcianek zakwitłych w umyśle to twe największe pragnienie?"
Drgnęła, podnosząc ukrytą w dłoniach głowę. Głos, dźwięczny, nieco chrapliwy, sykliwy, brzmiał zarówno przy uchu, jak i dookoła.
"Możliwość wywołania niemalże wszystkiego, o czym pomyślisz... Jesteś tylko dzieckiem. Nie zniszczy cię to?"
- Dlaczego miałoby? Gdybym nie używała tego do czynienia zła, to chyba wszystko byłoby w porządku?
Śmiech, w którym nie brzmiała wesołość, świdrował jej głowę. Chciała odciąć się od niego, jednak było to niemożliwe.
"Taka czysta pewność, krystaliczna niemalże. Niewinność wyryta w serduszku i myślach jest doprawdy rozczulająca, jednakże czy posiadana potęga nie zbruka tego? Spójrzmy na to trzeźwym okiem, dorosłym odbija, gdy dzierżą władzę."
- Nie porównuj mnie do dorosłych, daleko mi do nich.
"Ale, ale - kiedyś staniesz się jednym z elementów zabieganej szarej ludzkiej masy, a ta zdolność nie zniknie. Co wtedy?"
- Zostanę superbohaterką, bo nikt mi tego nie będzie już mógł zabronić, jak skończę dwadzieścia lat.
Znów ten śmiech.
"A co oddasz w zamian za moc? Z codziennej obserwacji już pewnie zauważyłaś, że za darmo jest tylko nic."
- A czego chciałbyś, Głosie?
Gdy nie doczekała się natychmiastowej odpowiedzi, przestraszyła się, że Głos poczuł się urażony jej bezpośrednim pytaniem, jak to każdy dorosły. Po rozwlekłym oczekiwaniu ponownie przemówił, już nieco ciszej.
"Chcę 'widzieć'. Patrząc, uczysz się, zdobywasz wiedzę, a wiedza w moim świecie jest kartą przetargową. Wiedza równa jest władzy, im większą mądrość posiadasz, tym większa jest władza..."
- Jak to niby... - zawahała się przed użyciem słowa 'widzieć'. - Jak zamierzasz to rozegrać?
"Będę patrzeć razem z tobą. Tak, każde z nas będzie widziało to, co drugie. Masz młode, chciwe świata oczy, którymi dzielić się będziesz ze mną."
- To chyba uczciwe... - odrętwienie ustępowało. Mogła poruszyć dłońmi i nogami, co wykorzystała, by ruszyć do przodu.
"Zatem mamy umowę, jak wspaniale..."
Ciemność ustępowała, ustępując miejsca niewidzianym wcześniej barwom. Oplatały ją jak wstęgi materiałów, nie wiedziała, czy przypadkiem sama nie stała się kolorem.
"Pokaż swoje oczy."

- Tatusiu… Tatusiu? Słyszysz mnie?
Znów była w samochodzie. Tak przynajmniej myślała, rozkoszując się wpadającym przez stłuczone okno powietrzem. Pas, dotychczas krępujący jej ruchy, pękł, czyniąc ją „wolną”. Zamrugała szybko.
Przestrzeń dookoła stanowiła niewielkie pobojowisko. Przednia szyba była wgnieciona, niektóre kawałki wpadły do środka samochodu. Poduszki powietrzne, uwolnione w chwili zderzenia, zdążyły już sflaczeć, przypominały jej przebite balony.
Balony. Dziś jechali  na festiwal, one zawsze są pełne balonów.
- Tatusiu…
Spojrzała w prawo, na miejsce kierowcy. Fotel zasłały okruchy szkła, połyskujące niewinnie w świetle słońca.
Błyszczały niemal tak jak łuski tamtego węża.
Dziwne, że czarna barwa skóry zwierzęcia nie pochłaniała słońca, lecz zdawała się je odbijać.
Wyciągnęła w kierunku poszarpanego kawałku dłoń. Nie zważając na fakt, że zrani się, chwyciła go i pozwoliła ostrym krawędziom przebijać skórę. Spomiędzy zaciśniętych palców spłynęła krew.
Czerń, czerwień i srebro.
Odkaszlała ciężko.
Nigdzie nie widziała taty.

Zamykając powieki, ponownie czuła zapach dymu, widziała jego pióropusz, uwalniający się spod wgniecionej maski ich srebrnego samochodu.
Ludzie w białych, lekarskich fartuchach, zdążyli ją opukać, osłuchać i sprawdzić, czy nie ma obrażeń wewnętrznych. Opłukali jej ranną dłoń, cały czas poklepywali również po głowie, zupełnie jakby była małym zwierzątkiem.
Denerwowało ją to, ale wiedząc, że oczekują od niej dezorientacji i gorliwego dziękowania za zajęcie się jej stanem zdrowia, raz po raz dziękowała.
W końcu im też należała się szczątkowa choćby wdzięczność.
Następnie zatrzymano ją na obserwacji, na cały tydzień, gdy zaczęła skarżyć się, że boli ją głowa. Zero uszkodzeń, tak przynajmniej twierdziła cała maszyneria, pod którą ją naświetlano, oglądano i sprawdzano.
Dziewiątego dnia po całym tym zamieszaniu doktor zabrał ją do gabinetu i nakazał czekać.
Potem pojawił się nieznajomy w garniturze; miał podkrążone oczy, garbił się, a jego głos był chrypki. Lekarz, w gabinecie którego czekała na "coś", w czasie pojawienia się Mężczyzny wyprosił ją. Nie zabronił jednakże podsłuchiwać, co wykorzystała.
Szeptem wymieniane uwagi, nerwowe spoglądanie za framugę oraz szeleszczące papiery akt kilkulatki. Potem wyprowadzona została za rękę na zewnątrz szpitala, nieznajomy wskazał bez słowa na niewielki błękitny samochód. 
Jechali od dziesięciu minut, klucząc ulicami.
- Proszę pana, a dokąd tak w zasadzie jedziemy? - zapytała, odzywając się tym samym po raz pierwszy od zajęcia miejsca na tylnym siedzeniu. Ponieważ wiedziała, że dorośli używają grzecznego języka i tego samego oczekują od rozmówców, dostosowała się, chociaż do tej pory jeszcze miewała problemy z tą formą.
Mężczyzna obdarzył ją roztargnionym spojrzeniem, spoglądając na lusterko wsteczne. Chyba nie spodziewał się, iż wiezione dziecko odezwie się, bo przejechał ręką po czole i westchnął.
- Jedziemy... do specjalnego miejsca. Dla dzieci... które są same.
Same? Ale jako 'samotne' czy 'niemające nikogo na świecie'? Postanowiła teraz tego nie drążyć.
Wróciła do obserwowania świata za szybą. Nie umiała odpowiedzieć sama sobie, czy czuła się oszukana.
Głos nie poinformował jej, że straci tatę.
To tak, jakby od ceny 'widzenia' odliczono jeszcze ludzki podatek. Albo jakby człowiek poszedł w zastawę.
- Czy to miejsce jest daleko?
- W zasadzie nie, bylibyśmy tam szybciej, gdyby nie te złośliwe światła - jak na zawołanie, kolejny sygnalizator świetlny spojrzał na kierującego Nieznajomego swym czerwonym okiem. Mężczyzna z trudem powstrzymał się od zaklęcia, wziął pod uwagę to, że wiózł dziecko.
- Ja nie wiem, czy cała sieć świateł uwzięła się na mnie? Co podjadę, to czerwone. Szlag mnie zaraz trafi.
Obróciła głowę ku przedmiotowi rozdrażnienia kierowcy. Niby nic, metalowa noga, metalowa puszka osadzona na szczycie i trzy duże żarówki. I o to tyle złości?
"Gdyby światło stawało się niebieskie, kiedy nasze auto podjeżdża, pan byłby spokojniejszy" - odetchnęła.
Widziała to. Błękitny pojazd zbliża się do kolejnych świateł, które bez względu na to, jaki miały kolor dotychczas, nagle stwierdzają, że wolno im jechać.
Na początku żadne nie zwróciło uwagi, że coś się stało. Sygnalizator stał się niebieski, Nieznajomy ruszył. Zbliżali się do następnego skrzyżowania, nad którym czuwały kolejne światła, właśnie zmieniające się na pomarańczowe. W chwili, gdy auto podjechało na odległość około pięciu metrów, środkowa żarówka jakby się rozmyśliła i ustąpiła dolnej. Kierowcy patrzyli na to zdezorientowani.
- Chyba komuś w kontrolce guziki się pomyliły... - mruknął Pan, jednak bez słowa zaakceptował dziwny wyrok sygnalizacji. 
Za drugim razem, gdy czerwień została wyparta przez niebieski, przełknął zdenerwowany ślinę.
Za trzecim razem o mało nie potrącił pieszego. To, że sygnalizacja dla aut wariowała, nie znaczyło wcale, że działo się to z tą dla pieszych.
- Cholera, co to ma być?! - krzyknął zdenerwowany i roztrzęsiony, wjeżdżając na najbliższy parking. W tym wszystkim zapomniał o zapłaceniu parkometrowi. I wtedy spojrzał w lusterko nad deską rozdzielczą.
Oczy kilkulatki nagle zmieniły kolor.
- Proszę pana... Jest pan zły?